Księga Ziół - Sandor Marai

Tę małą książeczkę odkryłam dość dawno i bardzo często do niej wracam. Jest mi bardzo bliska z kilku powodów, ale przede wszystkim uwielbiam styl Sandora Marai. To jak z namaszczeniem używa właściwych słów, jak precyzyjnie wyraża głęboko pomieszane myśli i uczucia, jak nie boi się używać "wielkich słów". Nie mam na myśli skomplikowanych encyklopedycznych zwrotów ale słowa takie jak "życie i śmierć". Proste i celne.  Bez owijania w bawełnę.

Marai był jednym z największych węgierskich pisarzy, urodził się jakoś na początku XX wieku (w słowackich Koszycach, wtedy Kassau w cesarstwie austryjackim) w dość bogatej mieszczańskiej rodzinie. Nie jest bardzo znany u nas, w Polsce jego książki zaczęto dopiero wydawać w latach dziewięćdziesiątych, po jego śmierci. W zasadzie nie tylko w Polsce, ponoć właśnie w tej chili przeżywa swoisty 'renesans' (taki blog znalazłam). Ukazują się powieści nigdy wcześniej nie publikowane poda Węgrami, a napisał ich ze 40 ponoć...

Pisał tylko po węgiersku, chociaż znał biegle niemiecki, włoski i angielski. Tylko ten język był bliski jego sercu, tylko w nim wyrażał dokładnie to co chciał. Tak jak matka mówiąca do dziecka - tylko język serca nadaje się do tej komunikacji, nie jakiś wyuczony (choćby najlepiej) zlepek słów.

Nie wiem czy to węgierska cecha, czy raczej indywidualna, ale pisarstwo Maraiego charakteryzuje bardzo mocna nostalgia. Nostalgia za minionym czasem i straconym światem (zburzonym wojnami, potem bolszewizmem, potem wymuszoną emigracją), minioną miłością (która wżera się tak głęboko w serce, że boli), taktem, mądrością i kulturą, której mu brakowało w kontaktach z ludźmi. Jego pisarstwo jest trochę depresyjne, ale tak trochę w stylu 'c'est la vie'. Tak jakby to pisał człowiek, który zna głęboko życie.

Powieści powieściami, ale "Księga Ziół" to jest coś szczególnego. Jakby zbiór jego notek - obserwacji ze świata, jakby "zielnik": przepis na konkretne zachowanie się w danej "chorobie". Bardzo osobista książka. Pełna humoru, ale też i tej właśnie nostalgii.

Zacytuję recenzję z okładki:
Książka ta (...) jest obok "Żaru" najpopularniejszą na Węgrzech książką Sandora Maraiego. W ustępie otwierającym ten wielkiej urody i mądrości zbiorek przemyśleń, refleksji, wskazówek, prawd elementarnych, ale też paradoksów autor napisał: "... ta książka będzie taka, jak dawne zielniki, które prostymi przykładami pragnęły odpowiedzieć na pytanie, co trzeba zrobić, gdy kogoś boli serce albo gdy Bóg go opuścił". I jak w starych herbariach, gdzie banalny listek sąsiaduje często z efektownym kwiatem, pełnym egzotycznego piękna, tak tutaj znajdujemy obok myśli prostych, czasem nawet błahych - rozważania i sądy, których nie powstydziłby się najgłębszy filozoficzny umysł, i sformułowania godne najbardziej wyrobionych piór.
Kilka notek cytowałam kiedyś na moim blogu, szukajcie postów opatrzonych tagiem "Księga Ziół".

I dared to call him Father - Bilquis Sheikh

Tę książkę połknęłam w jeden wieczór w angielskim pubie (jedząc, a potem zerkając na mecz Anglia - Szwecja) i jeden lot (Manchester - Kopenhaga).

Książka to świadectwo pewnej pani, która urodziła się w bogatej i wpływowej rodzinie w Pakistanie. Treść i forma przypomniały mi jako żywo książkę Dawida Wilkersona "Krzyż i Sztylet". Niewiarygodne wydarzenia, wzruszająca wiara w Boga i nieprawdopodobna odwaga.

Około pięćdziesięcioletnia Bilquis Sheikh modliła się o poznanie Boga...  i On zaczął przychodzić do niej we snach. W nich pokazał jej siebie jako Ojca. To ją powaliło na kolana i nie mogła się oprzeć tej nowej religii, która nie dość że była religią żebraków i sprzątaczek (tak, bo to nimi zajmowali się wszyscy misjonarze), to jeszcze mogła sprowadzić na nią najgorsze cierpienia: izolację od rodziny (a na wschodzie rodzina to tożsamość człowieka), odebranie adoptowanego syna (biologicznie wnuka), utratę majątku (bo majątek miała po mężu)...

Historia ta jest nieprawdopodobna właśnie dlatego, że wydarzyła się w Pakistanie. Kraju, gdzie do dzisiaj chrześcijanie są prześladowani, często mordowani, a w najlepszym wypadku siłą "nawracani" na Islam. Zresztą, ten los nie dotyczy tylko chrześcijan, w zasadzie wyznawców każdej innej wiary spotyka ten sam los, zresztą wyznawców niektórych islamskich odłamów również.

Bilquis Sheikh na początku modliła się czytając Koran i Biblię. Pierwszą księgę dla szacunku i wiary w Tradycję, drugą - z ciekawości i rosnącego komfortu, jaki sprawiało jej czytanie jej. Od początku miewała sny - to ta 'ponadnaturalna' warstwa... We śnie zapytała Boga, którą ma czytać, i Bóg pokazał jej wyraźnie, że tę, w której poznała Go jako Ojca. Ten Bóg Ojciec był tak inny od Boga Islamu, którego znała od dziecka... Poddała się Jego prowadzeniu, tak bezwarunkowo, że wielu nas może to zawstydzić.

W epilogu jeden z głównych świadków wydarzeń pięknie komentuje te wydarzenia. Bardzo mnie to wzruszyło, bo pani ta idealnie opisała moje odczucia dotyczące Wschodu i duchowości.

Cytuję (wolne tłumaczenie, bo książka jest dostępna chyba tylko po angielsku i w urdu):
Faktem jest, że o wiele łatwiej rozmawiać z Ludźmi Wschodu o sprawach duchowych. Oni mają ochotę wygospodarować czas, ponieważ - z założenia - wierzą w rzeczy duchowe i są bardzo świadomi tej rzeczywistości. W przeciwieństwie do większości świeckich Ludzi Zachodu, którzy wierzą tylko w to, co mogą zobaczyć albo udowodnić naukowo. Często czują oni, że rozmowa o sprawach duchowych i "mitach" to strata czasu.
Jezus był Człowiekiem Wschodu. Przeżywał dzień zgodnie z planem, jaki jego niebieski Ojciec miał da niego na każdy dzień. Chodził po piaszczystych drogach, jeździł na ośle, siadywał przy studniach i nauczał o duchowych sprawach opowiadając proste historie, które bardzo mocno nawiązywały do codziennego życia, tego, które zresztą do dziś tak tam wygląda. (...)
Bezpośrednie i obcesowe relacje Ludzi Zachodu mogą głęboko obrazić naszych Wschodnich Przyjaciół, którzy są przyzwyczajeni do łagodniejszych i bardziej delikatnych sposobów odnoszenia się do siebie. Często Człowiek Wschodu, poprzez mediacje, buduje most między zwaśnionymi stronami, Podczas gdy Człowiek Zachodu natychmiast aranżuje konfrontację, z osobą, która go zraniła, żeby "wyjaśnić sprawy". Być może sprawi to, że ON poczuje się lepiej, ale często pogarsza to całą sytuację. (...) Czasem zapominamy, że Jezus jest Mediatorem wybranym przez Boga, żeby naprawić zburzone relacje między Nim a człowiekiem, i to on powinien być dla nas wzorem w budowaniu mostów.




P.S. (10.02.2012) Właśnie dowiedziałam się przypadkiem, że jest polskie wydanie!
http://kmt.pl/pozycja.asp?ksid=19981, polski tytuł: "Ośmieliłam się nazwać go ojcem"