Ulissess z Bagdadu - Eric-Emmanuel Schmitt

Pochłonęłam książkę w trzech sesjach (dziękuję, Gosiu!). Lekko napisana, pełna akcji... i bolesnych refleksji o kondycji dzisiejszego świata. Powieść dla każdego emigranta. I każdego mieszkańca "zachodniego" bogatego świata.

Historia zaczyna się w Bagdadzie czasów Saddama Hussaina, gdzie życie przypomina to nasze z czasów głębokiej stalinowskiej komuny. Listy książek zakazanych, kult Przywódcy Narodu - i to muzułmańskiego! - pranie mózgów całemu społeczeństwu. I ciemiężenie terrorem. Tak po prostu dla zastraszenia społęczeństwa, tak jak za Stalina. Więzienie, torturowanie i wypuszczanie (jeśli przeżył), bo lepiej zamęczyć 50 niewinnych niż daś ujść jednemu zdrajcy, co knuje zamach na Przywódcę.

Zaraz po okresie terroru Saddama nastałje okres embarga, jakie ONZ nałożyło na Irak. Teraz ludzie są ciemiężeni gospodarczo a Saddam rozgrzeszony - nie ma jedzenia i lekarstw dla ludu - wina embarga, Saddam czasem zdobędzie jedzenie - chwała Przywódcy!

Tak umęczonemu narodowi zafundowano potem wyzwolenie przez USA. Znamy z innych opowieści to amerykanskie wyzwalanie terenów okupowanych... W historii Saada rodziny miało to tragiczne konsekwencje.

Bohater opowieści - Saad Saad - to młody student prawa, którego ojciec zaszczepił w nim miłość do literatury i filozofii. Jako bibliotekarz z czasów Saddama uratował pokaźny zbiór "książek zakazanych" i stworzył sobie i rodzinie oazę wolności w komórce w ogródku. Karmił głodne umysły starożytnymi hostoriami i Agathą Christie (też zakazana!), stymulował rozwój swojego syna także poprzez własną elokwencję i kwieciste, niemal zagadkowe, wypowiedzi.
"Saad, synu, kości z mej kości, krwi z mojej krwi, gwiezdny mozole, co o tym myślisz?"

Po stracie większości rodziny - w różnych okolicznościach - oraz ukochanej kobiety, Saad podejmuje decyzję o wyjeździe z Iraku. Wydaje się to być jedynym sposobem na zarobienie jakichkolwiek pieniędzy i wspomożenie ocalałej rodziny. Ojciec filozof prowadzi syna przez jego ucieczkę z beznadziei. Doradza, stymuluje, daje reprymendy... I wiele wspaniałych refleksji-zagadek, do własnego rozwiązania. Także przez czytelnika.

Opowieść Saada pozwala poznać życie nielegalnych emigrantów, których wszyscy widzimy na ulicach naszych bogatych zachodnich miast, a których traktujemy niemal jak szczury. Zło konieczne. Nie pytamy skąd są ani czego pragną, odgradzamy się. Uświadamiamy sobie, że nasz bogaty zjednoczony świat istnieje tylko dlatego, że istnieją ludzie wykluczeni z niego. Idea "wolności, równości i braterstwa", która nam Europejczykom rzekomo przyświeca, jest sama w sobie sprzecznością - albo równość (i wtedy każdy jest traktowany tak samo), albo braterstwo (gdzie ktoś jest bratem a inny nim nie jest, z samej definicji tego słowa). Ładnie brzmi, ale nie do zastosowania... jak wiele naszych cywilizowanych sloganów.

Nie jest to opowieść sentymentalna, ale budzi wiele emocji. Wrażliwej osobie otwiera oczy na przybyszów. Uświadamia, że są ludzie i organizacje, które im szczerze pomagają, ale nie są nimi nasze rządy. Przed oczyma staje papież Franciszek odwiedzający Lampedusę i wyciągający dłoń do tych wykluczonych, on zna ten problem ze swojego kraju. Ale jednocześnie szwedzka partia SD, postulująca wydalanie imigrantów, którzy psują krew i rynek Szwecji, pragmatyczni protestanci przecież wiedzą, że grzesznik zasłużył sobie na swój los (wiem, upraszczam, ale jako żywo przypomina mi to protagonistów opowieści o Higienistach). Dla podtrzymania morale codziennie mamy tu program "Border Security", o australijskich lotniskach i wyłapywaniu ludzi, którzy chcą sie dostać do Australii z nieczystymi intencjami. Czyli pracować albo wyłudzić wizę. Przylatują tabunami, ale sprytne urzędniczki demaskują delikwentów prze kamerą. Dzielni ludzie, chronią swoją własność! och, jak szybko zapomnieli, że sami są przybyszami... Nienawidzę przesłania tego programu, tych fragmentów o deportowaniu ludzi zwłaszcza (tych co szmuglują narkotyki jakoś mi mniej żal).

Lektura powieści jest bogata na wiele sposobów. Dla mnie poruszająca była analiza przynależności do własnego kraju, narodu, języka, jak wilkie znaczenie ma samo urodzenie się po "właściwej stronie" granicy. To temat, który od dawna mnie frapuje. Kiedyś pisałam o tym tutaj.

Ulissess z Bagdadu pozwala nam, emigrantom, zastanowić się nad tym jakimi emigrantami my sami jesteśmy. Bo nie każdy nadaje się do emigracji. Czy ja się nadaję?

„Synu, są dwa rodzaje emigrantów: ci, któzy zabierają zbyt wiele bagażu, i ci, którzy wyjeżdżają bez niczego. (...) Ci, którzy zabierają zbyt wiele bagażu, sądzą, że przenosząc się, ułożą sobie życie. Tymczasem nigdy go sobie nie ułożą…Bowiem to w nich samych tkwi problem! Noszą go, ciągną za sobą, wietrzą go, ale nie rozwiązują ani nie stają z nim twarzą w twarz. Zmieniają miejsca, ale nie samych siebie. Na darmo się oddalają, i tak nigdy od siebie nie uciekną. Przegrają swoje życie tak samo, jak by to uczynili tutaj. Złymi emograntami są ci, którzy włóczą się objuczeni kilkutonową przeszłością, z rozbujanymi dylematami, z zanegowanymi pomyłkami i maskowanymi wadami. (...) a ci drudzy (...) podróżują lekko, gdyż są gotowi, giętcy, umieją się przystosować i doskonalić. Tacy wiedzą jak wykorzystać zmieniający się pejzarz. To dobrzy emigranci"

Podróż Saada jest paralelą historii Ulissesa, z tym, że Saad stał sie jego przeciwieństwem. Ulissess wracał do siebie, Saad uciekał od chaosu, którego nienawidził. Wyrzuciwszy dokumenty, by nie zostać deportowanym, zostaje Nikim. Nie chcę jednak uprzedzać wydarzeń, jest kilka nieprzewidywanych zwrotów akcji.


Byliśmy przyszłością - Jael Neeman

 
"Urodziliśmy się w roku 1960 w Jechiam, najpiękniejszym kibucu na świecie, zielono-żółto-liliowym od sosen, janowców i judaszowców, założonym w 1946 roku na wzgórzu u stóp twierdzy krzyżowców. Urodziliśmy się w grupie Narcyz. Było nas w niej szesnaścioro: ośmiu chłopców i osiem dziewcząt."
Jael Neeman opuściła kibic w wieku 20 lat i zamieszkała w Tel Awiwie. Nie wiem czy ma kontakt ze swoimi braćmi czy rodzicami. Kibucowe wychowanie znosiło więzi rodzinne, umieszczało człowieka w grupie „równych sobie” i w niej się żyło. Potem uczyło. Potem wychodziło w świat by posłużyć ojczyźnie (wojsko czy inne prace społeczne, czasem dalsza nauka) a potem miało wrócić do kibucu i dalej budować. Egalitarny świat bez własności prywatnej, bez burżuazyjnych więzi rodzinnych, które egoistycznie kształtują światopogląd dzieci, dając im nierówne szanse w przyszłym życiu, które upośledzają ambicje dzieci ambicjami ich rodziców. To był świat, który był realizacją utopii – życie w idealnej wspólnocie. Gdzie człowiek jest panem własnego losu, ujarzmia naturę i produkuje tyle, ile ma sił. We wspólnocie, oczywiście. Wspólnym wysiłkiem osiąga się wspaniałe wyniki w pracy, nikt niczego nie zazdrości, nie ma szkodliwej rywalizacji. Nie ma wypłat, nie ma hierarchii ważności, kultura jest zorganizowana i wspólnotowa. Nie ma języków narodowych (początkowo większość członków kibuców pochodziła z Europy Wschodniej i Środkowej, rodzice Jael i większość jej kibucu była Węgrami). Nie ma Boga ani religii. To świat zbudowany przez ludzi dla ludzi. Gdzie idea wspólnotowosci była przez wszystkcih wielbiona jedym głosem.

Jael pisze swoje wspomnienia w pierwszej osobie liczby mnogiej. MY. W kibucu nie było JA, było tylko MY.
 „Mówiliśmy w liczbie mnogiej. Tak się urodziliśmy i tak rośliśmy, od szpitala po wieczność. (...) Od wyjścia ze szpitala nigdy nie próbowano nas rozdzielić. Przeciwnie – łączono, zlepiano, spajano. (...) Ajednak nie o zespolenie chodziło przede wszystkim (...) zespolenie było jedynei efektem ubocznym eksperymentu z socjalizmem. (...) chodzilo o odzielenie, o uwolnienie dzieci od uciążliwego brzemienia rodziców, od ich pieszczot i pragnień narzucanych przez czułe matki, przez ambitnych ojców. (...) Chodziło o ukształtowanie nowego dziecka, z którego kiedyś wyrośnie nowy człowiek”. 
Członek kibucu. Idealny człowiek, którego najwyższą wartością jest praca dla wspólnoty.

Czytając książkę miałam bardzo mieszane uczucia. Bo to życie zawsze było kontrowersyjne nawet dla samych izraelczyków, ok 3% ludzi mieszkało w kibucach. Ale sama idea wydaje się być wspaniała. Równość. Niby nie jednakowość, ale równe szanse. Z drugiej strony programy wszystkich kibuców były jednakowe. O tych samych godzinach się karmiło dzieci. Dzieci nosiły takie same ubrania, takie same fryzury. Śpiewało się te same piosenki i opowiadało te same historie. Czyli jednak identyczność... Dla zrównania szans między płciami kobiety oddawały nowonarodzone dzieci do domów dzieci, widując je od tego momentu kilka godzin dziennie. Po to, by mogły oddawać się pracy, tak samo jak mężczyźni. Historia kibuców pokazała, że działo to w jedną stronę – kobiety harowały w polu i rodziły dzieci, często miały też służby w domach dzieci, doglądając całej gromaby nie swoich dzieci. Mężczyźni natomiast niechętnie poświęcali czas dzieciom, woleli inne służby. Budowali nowatorskie maszyny do znierania tytoniu czy bananów.

Wyczytałam gdzie indziej, że w systemie kibucowym zadbano nawet o nowy system słownictwa. Równościowe, optymistyczne, no czysty socjalizm. Hebrajskie słowo „mąż”, które w tłumaczeniu dosłownym oznacza „właściciel” zamieniono na słowo, tłumaczone na „mój mężczyzna”. Za dużo tego było, zaczęło się walić pod własnym ciężarem. Dzieci urodzone w tych rodzinach i wychowane w domach dzieci, gdy wyrosły albo odchodziły z kibucu albo zmieniały model „systemu”. Ich mąż był znowu mężem, nie mężczyzną, i nie chciały oddać dzieci do domu dzieci... eksperyment życia w czystym socjalizmie poległ z kretesem.

A jednocześnie czytając wspomnienia Jael, pełne nostalgii i tęsknoty za dzieciństwem wolnym od świata rodziców i wypełnionym zabawą z rówieśnikami, serce sie rwało do życia w takiej wspólnocie. Przypominały się bowiem harcerskie czasy, kiedy przez trzy tygodnie w roku budowaliśmy swój kibuc nad jakimś jeziorem. Własnymi rękami. Wspólnie. W pojedynkę nic się nie dało zrobić. Nie byliśmy Olą, Kasią czy Magdą tylko wachtą albo zastępem. To była nasza tożsamość. Poranne apele, dyscyplina, mundury. Bogaty czy biedny tak samo się wyglądało. Życie w rytmie natury i na jej łonie, karczowanie sobie miejsca dla siebie, tak jak w kibucach. Dzieci słońca.

Ale jednak po trzech tygodniach wracało się do domu. Harcerzem miało się być całym życiem, nie tylko w wymiarze fizycznym, nie tylko trzy tygodnie żyjąc pod kloszem w idealnej wspólnocie. Wręcz przeciwnie. Harcerz służy Bogu i Polsce. Nie swojej drużynie, nie żadnemu systemowi czy ideologii. Sam ruch nie był nigdy celem. Każdy ma w nim odkryć swoje własne talenty i je rozwijać, stąd bardzo szeroki system „sprawności”. Ale najważniejsze jest to, żeby umieć nimi żyć w prawdziwym życiu. W szeroko pojętej wspólnocie, w służbie Najwyższego Dobra. Przed którym każdy jest jedynym i niepowtarzalnym JA.

Z opowieści Jael jasno widać, że wychowanek kibucu miał świadomość tego, że to nie było prawdziwe życie. „Szklarnia”, gdzie rośli i byli przycinani, ale nie potrafili sami żyć nim. Czuli się winni tego, że nie potrafią budować tej wspólnej wizji. Choroba sumienia, jak to nazywa Jael. W końcu odeszli. Zdezerterowali. Zawiedli tych, którzy pokładali w nich nadzieje. Bo oni wszak byli przyszłością.
„Piękno naszego kibucu było niepojęte. Nie sposób było do niego przywyknąć. Czuliśmy, że nie zasługujemy ani na nie, ani na system. Któż mógłby powiedzieć „nie” próbie stworzenia lepszego świata, opartego na róności i sprawiedliwości?”
Książka Jael Neeman Nnie jest jednak próbą rozliczenia z tą przeszłością. Nikogo nie obwinia o nic, w zasadzie jakby nie wiedziała nawet co tam się właściwie stało. To snucie wspomnień, z których przebija tragizm tej wspólnoty i jej wychowanków, pełzający od czasu życia w domach dzieci, kiedy to kilkuletnie dzieci dalej ssą kciuka i wymyślają razem sposoby jak przestać. Jedna z recenzji nazwała Neeman "mistrzynią niedopowiedzień" i miała rację - nic nie jest nazwane dosadnie, Jael po prostu maluje obraz swojej młodości. Niewinnie opowiadając rzeczy, które nam mieszczuchom jeżą włosy na głowie.

Warto przeczytać, bo cały ten projekt to fenomen. A dodatkowo sposób opisywania świata kibucu przenosi nas w sam jego środek - czujemy zapach bananów, tytoniu i ludzkiego potu, słyszymy socjalistyczne piosenki śpiewane z przejęciem przez dzieci oraz czujemy na sobie gorące izraelskie słońce. 

Dzisiaj ruch kibucowy w dalszym ciagu istnieje. Ok 100000 ludzi jest w niego dalej zaangażowanych, ale formuła jest supelnie inna. Dopuszczono częściową własność prywatną. Otrzymuje się wynagrodzenia. Istnieją kibuce religijne. I dalej organizuje się programy, pozwalające wolontariuszom przyjechać na kilka(naście) miesięcy i żyć życiem kibucu. Może kiedyś się skuszę :)

Najwyraźniej nie dało się zabić JA człowieka. Najlepszymi ideami i najbardziej agresywną propagandą. Sam Marks ponoć mówił o tych socjalistycznych ideach w taki sposób (parafrazując) - mam nadzieję, że przyjdą takie dni, kiedy ten projekt idealnego społeczeństwa sie spełni, ale mam nadzieję, że tego nie dożyję.


***

- ciekawy artykuł z hebrajskiej prasy tu
- inna recenzja tu