French children don't throw food - Pamela Druckerman


Jakiś czas temu pisałam o moich przemyśleniach zainspirowanych książką Amy Chua "Bojowa pieśń tygrysicy" czyli (podtytuł ) "Dlaczego chińskie matki są lepsze?".

Teraz trafiłam na "French children don't throw food" ("Francuskie dzieci nie wybrzydzają przy jedzeniu") amerykańskiej dziennikarki Pameli Druckerman, podtytuł aż sie ciśnie na usta: "Dlaczego francuskie matki są lepsze?"



A może to po prostu amerykańskie sa gorsze...? ;)

Nie żebym szukała poradników... ale taki początek książki zainteresuje każdą matkę:

"Siedzieliśmy we francuskiej restauracji, z naszą małą córeczką. Mój mąż i ja nieustannie biegaliśmy za nią po całej restauracji, i pilnowaliśmy, żeby niczego nie rozwaliła ani nie przeszkodziła innym gościom. Strategia posiłku to było skończyć go jak najszybciej i wyjść. Kolacja była dla nas udręką, a była to pierwsza z wielu podczas tych wakacji na lazurowym wybrzeżu. Marzenia o urlopie prysły. Po kilku posiłkach zauważyłam, że przy innym stole siedziała francuska rodzina, z dziećmi mniej więcej w wieku naszej małej, i ich posiłek wcale nie wyglądał jak piekło. Żadnego narzekania ani kręcenia się. Dzieci siedzą razem z dorosłymi i czekają na przystawkę, potem na główne danie. Jedzą to, co wszyscy, nawet rybę i warzywa. Wydają sie cywilizowane, wesołe i pełne uwagi.
I zauważam jak bardzo brakuje tego w naszym życiu. Zaczynam obserwowac Franzuców, jak to jest, że ich dzieci umieją czekać, sa posłuszne i wcale nie wyglądają na zastraszone...?"

(wolne tłumaczenie i streszczenie)

Nie muszę mówić, że nasze posiłki z Kamyczkiem w restauracjach wyglądają raczej jak te amerykańskie, nie jak francuskie...

Książka bardzo wciąga, opisuje "francuską przygodę" amerykańskiem matki i brytyjskiego ojca, ich oczekiwanie na dziecko, potem pierwsze lata życia pierwszej córeczki i jej dwóch braci bliźniaków.

We "francuskich" sposobach na uczenie rytmu dnia (i posiłków), cierpliwości i inwencji twórczej dziecka zasadniczą rolę odgrywa "cadre"czyli sztywna rama pryncypiów, wewnątrz której panuje pełna wolność. Kategoryczne zakazy są bardzo skąpe, ilość przyzwoleń duża - i każdemu łatwo się w to wpasować. Na przykład, dziecko nie przekąsza między posiłkami, a potem siedzi i spokojnie czeka na czterodaniowy posiłek, gdzie na początku są warzywa a na końcu sery. Albo to: o konkretnej godzinie (20) dzieci idą do swojego pokoju i zaczyna się czas dla dorosłych, dzieci nie muszą iść spać, mogą robić co chcą, pod warunkiem, że u siebie.

Dziecko od samego początku jest traktowane jak "mały człowiek", a nie "pół-człowiek", ktoś kto ma swoje emocje, kto rozumie, kto jest w stanie myśleć racjonalnie. Ach, jakie to montessoriańskie. Ma mówić "bonjour" na powitanie i używać ładnego języka (podcas gdy w USA dzieci sie na ogól nie zauważa, a na pewno nikt nie oczekuje od nich żadnych powitań).

We francuskiej rodzinie to rodzic podejmuje decyzje, ale stara sie tłumaczyć dlaczego. Choć czasem nie robi tego, bo tego właśnie wymaga budowanie przez niego autorytetu, na przykład gdy trzeba stanąć na wagę u lekarza a dziecko nie chce... wtedy trzeba je po prostu postawić i nie tłumaczyć.

Dziennikarka opisuje też swoje relacje z innymi francuskimi matkami i do siebie samej jako kobiety, matki, żony i kochanki. Odkrywa dlaczego francuskie żony o wiele mniej narzekają na swoich mężów niż amerykańskie, i dlaczego w ich życiu jest więcej luzu i spokoju. One po prostu nie oczekują zbyt wiele od mężczyzn :) wiedzą, że w pewnych kwestiach nie mogą na nich liczyć i nie ma co na to narzekać.

Druckermann zachwyca się systemem przedszkoli/żłobków, które wprowadzają małego człowieka w świat społeczeństwa - i jednocześnie odkrywa ogrom uprzedzeń amerykańskej matki do tegoż. System szkolny też początkowo budzi jej zastrzeżenia, bo nie słyszy peanów zachwytu nad każdym testem swojej cóki, nauczycielka za to wypunktowuje to, nad czym należy pracować... (i tu poczułam deja vu - jakbym czytała relację z drugiej strony, relację tych, którzy tworzą generację ludzi z medalami za samo uczestnictwo, od których się niczego nie wymaga i którzy w związku z tym przestają się starać, co tak potępia Amy Chua, chińska matka w USA).

***

Sporo ciekawych i trafnych uwag. Jednak czytając widzę cały czas jak bardzo amerykańska jest autorka, bo wiele z tych jej odkryć nie jest dla mnie żadną nowością. Że nie będę przez pierwsze trzy lata chodzić zaniedbana w rozciagniętych dresach...? Że nie będe czytać miliona poradników o rodzicielstwie? Że nie będę go chwalić za samą wolę zrobienia czegoś tylko za włożony wysiłek? Myślę, że polskim matkom, zwłaszcza tym z tzw "klasy średniej", pod wieloma względami o wiele bliżej do matek francuskich. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że Pamela Druckermann powinna napisać książkę "Dlaczego EUROPEJSKIE dzieci nie wybrzydzają przy jedzeniu" (choć szwedzkim o wiele bliżej do tych amerykańskich niż francuskich ;) ) To, co opisała jako francuskie sposoby jako żywo przypominają metodę Marii Montessorii, przynajmniej w zakresie rozwoju dziecka.

Ale...

Zupełnie nie przemawia do mnie ta swoista gloryfikacja dystansu emocjonalnego matki do dziecka.
Ani zachecanie do mleka z proszku i wczesnego odstawiania od piersi, pójścia do pracy gdy dziecko ma 3 miesiące i porzucenia go w żłobku, po to by zadbać o własną figurę i karierę.
Nie widzę też francuskiej matki w chuście, ja nie wyobrażam sobie jej braku...
No i gdzie czytanie dzieciom bajek na dobranoc...?

No i jeszcze pytania do refleksji:

1. Skąd się wzięło określenie FRANCUSKI PIESEK skoro francuzi tak ochoczo jedzą to, co im podstawią pod nos?

2. I skąd sarkastyczne "Francuski Ruch Oporu" na określenie tchórzostwa i oportunizmu, jeśli Francuzi to takie modelowe społeczeństwo? Czytałam recenzję tej książki w jakiejś brytyjskiej czy amerykańskiej gazecie... komentarz jednego z czytelników mnie dosłownie zabił i teraz, czytając peany zachwytu nad francuskimi matkami, cały czas myślę sobie: "gdyby nie amerykańskie matki i ich dzieci to francuskie dzieci nie mogłyby teraz jeść baguette tylko musiałyby jeść DAS BRÖT"...

Trzy filiżanki herbaty - Greg Mortenson

... czyli o jednym człowieku, którego misją jest pokój...

Znalazłam tę książkę przypadkiem, na lotnisku w Hong Kongu. Zaczęłam czytać od razu i nie mogłam odłożyć, dopóki nie skończyłam... Było to już kilka lat temu, a w dalszym ciągu zaglądam na blog organizacji pana Mortensona, Central Asia Institute.

Zdjęcie ze strony ICAT

Książka opisuje historię, która przywraca wiarę w człowieka.

Rok 1993. Oto amerykański alpinista gubi drogę z K2 i ledwie żywy dociera do wioski Korphe, w bardzo odległym zakątku Pakistanu. Praktycznie cudem przeżywa. Mieszkańcy wioski pielęgnują go troskliwie, choć sami niewiele mają. Na odchodne Greg chce się odwdzięczyć jakoś i pyta co może dla nich zrobić.

Oni na to, że w tej wiosce nie ma szkoły, więc może mógłby jakoś pomóc.

I ten pomysł nie daje mu spokoju. Sam nie jest bogaty, ale zaczyna gromadzić oszczędności i siły. Wysyła setki listów, znajduje darczyńców, wygłasza prelekcje... Ostatecznie dopina swego i wyrusza zbudować szkołę w Korphe.

Jak już dojedzie w okolice wioski okaże się, że aby zbudować szkołę musi pokonać kilka dodatkowych przeszkód, których nie przewidział...

Nie będę zdradzać szczegółów akcji, powiem tylko, że warto je samemu zgłębić. Poznajemy realia życia w Pakistanie, możemy dowiedzieć się czegoś o religii, panującej w tym kraju,o jego problemach etnicznych i kulturowych. O niebezpieczeństwach życia w tamtych zakątkach. O pozycji kobiet w tej części świata i tym, co mogą zrobić, jeśli się im umożliwi edukację... "Kiedy kształcisz mężczyznę, kształcisz jednego człowieka. Kiedy kształcisz kobietę, uczysz i wyzwalasz cały naród" (cytat stąd)

Greg mówi też bardzo pięknie o wierności tamtejszych ludzi. Nie jest łatwo do nich dotrzeć, ale jeśli się uda to można zyskć bardzo wiele. "Tutaj, aby zrobić interes, pijemy trzy filiżanki herbaty: przy pierwszej jesteś obcym, przy drugiej stajesz się przyjacielem, a przy trzeciec wchodzisz do rodziny, a dla rodziny jesteśmy gotowi zrobić wszystko - nawet umrzeć" [Haji Ali, Korphe]

W ciągu pierwszej dekady działalności Greg Martensson zbydował 55 szkół w Pakistanie i Afganistanie, przede wszystkim dla dziewcząt...

Jednostki specjalne - Grzegorz Górny

  • Dlaczego jeden z najbogatszych ludzi w Ameryce wydaje setki milionów dolarów na kształcenie katolickich prawników?
  • Dlaczego demokracja w Europie albo będzie chrześcijańska, albo nie będzie jej wcale?
  • Kiedy nastąpi globalne odrodzenie religijne?
  • Czy klony mają duszę?
  • Czy homoseksualista może zmienić swoje życie i stać się heteroseksualistą?
  • Czy można dziś zostać skazanym w Europie za cytowanie Biblii?
Zaintrygowały mnie te pytania zadane na tylnej okładce książki. I jeszcze podtytuł: "Niezwykłe wywiady z frontu wojny o duszę świata".

Ostatnio naszło mnie na szperanie w sprawach społecznych naszego świata. Trafiłam na tę recenzję i wiedziałam, że nie przejdę obojętnie wobec tej pozycji. To bardzo bujduje gdy człowiek spotyka się z ludźmi, którzy swoim postępowianiem świadczą o wyznawanych ideałach. Że jednak można. Że to nie jest tak, że dzisiejszy świat to tylko zgnilizna moralna. Istnieją "jednostki specjalne", a zwykli zjadacze chleba często nie mają o nich pojęcia.

Najwięcej dały mi do myślenia wywiady z biskupami - Martinezem i Ratzingerem. Muszę przyznać, że nie doceniałam naszego obecnego papieża (w sumie niewiele o nim wiedziałam, po JPII jakoś zobojętnieliśmy na Watykan...), to nie tylko tęga głowa ale bardzo mądry człowiek. Dokładnie taki, jakiego potrzeba światu. Odpowiada na pytania o niebezpieczeńswo relatywizmu ("czy wszystkie religie są prawdziwe?"), o sumienie ("czy nie wystarczy jak człowiek żyje w zgodzie ze swoim sumieniem?) i co daje nadzieję na nawrócenie świata.

Podobnie mówi biskup Martinez z Granady. Miasta kiedyś muzułmańskiego, a dziś będącego stolicą odnowy myśli teologicznej w Hiszpanii. Opowiada o swojej pracy w kościele, który potrzebuje "pracy u podstaw", odnowienia życia w samych jego fundamentach. Nasz śwait został "mentalnie skolonizowany" przez filozofię dualizmu - rozdziału świata duchowego (nadnaturalnego) i naturalnego. Cele zaczęły się rozbiegać. Podczas gdy tradycją Kośćioła od zawsze było augustynowskie "niespokojne jest serce człowieka dopóki nie spocznie w Bogu". Biskup Martinez wspaniale wyjaśnia to, co sie stało przed wiekami i to, co jest tego konsekwencją. I jak prosta jest droga to tego duchowego zintegrowania. Nie musimy czekać, aż politycy wreszcie uznają nasze wartosci i wcielą je w życie. Nie musimy się niczego głośno domagać, wzywając gromów z nieba. Musimy żyć Ewangelią.
 "My, jako Kościół, musimy odzyskać ten sposób przeżywania świata, jaki mieli pierwsi chrześcijanie, dla których spotkanie z Chrystusem w kościele podczas komunii miało znaczenie i zwiazek ze wszystkimi aspektami ich życia. Owi chrześcijanie nigdy nie mieli zamiaru atakować imperium".
Ogromne wrażenie na moich emocjach zrobiła ta część książki poświęcona "wyzwaniom naszych czasów", czyli problemowi homoseksualizmu, aborcji i eugeniki. Czytając wywiad z Karin Struck z trudem powstrzymywalam łzy. Piękne świadectwo, obnażające kłamstwa mediów i polityków w temacie przerywania życia "płodu". I tragedię tysiecy - milionów? - kobiet.

Rozdział trzeci dotyczy prawosławia - "Wschodnie płuco chrześcijaństwa". Przeczytałam go na końcu, bardzo mnie dotkną. Tak do żywego. Zaczyna się od słów "Podział chrześcijaństwa jest skandalem". Inaczej tego nie można nazwać. Zawsze uwielbiałam prawosławne liturgie, śpiewy, ostatnio przemówiła do mnie idea pokory i pustynu, dzięki Katarzynie de Huerty... Kościół wschodni jest tak inny od tego zachodniego, który (najwyraźnie) poddał się protestantyzmowi, a ostatnio świeckości... Zapominamy o Sacrum. Zapomnieliśmy o pustyni.

Jest też część o polityce, najmniej mnie wciągnęła, to chyba zbyt wielkie wyzwanie dla mnie... Podziwiam Viktora Orbana (obecny premier Węgier) za to, co robi, jeśli takich ludzi byłoby więcej to nasz świat wyglądałby inaczej. Ale ilość kłód rzucanych pod nogi ludziom, którzy chcą służyć ludziom jest tak ogromna, że to przeraża. Człowiek ma poczucie totalnej bezsilności i zniechęca się bardzo szybko. Ale... może jeśli wiecej osób to przeczyta to narody się OBUDZĄ...

Gorąco polecam lekturę, zwłaszcza jeśli masz pragnienie umacniania swojej wiary. Ale także jeśli interesują Cię współczesne problemy społeczne i polityczne. Jest niezwykle aktualna, a rozmówcy madrzy i doświadczeni. Każdy się wiele nauczy.


Bojowa Pieśń Tygrysicy - Amy Chua

Amy Chua jest potomkiem chińskich imigrantów, która wychowała dwie córki w USA. Wsławiła się ty, że stosowała "niekonwencjonalne" metody, które potem opisała w w/w książce. Niekonwencjonalność tych metod polega na tym, że nie przystają zupełnie do obecnej mody wychowania dzieci panującej w zachodniej kulturze, w kulturze "egalitarnego kołchozu" (tak, tak, dla niej Amerykański indywidualizm tak się objawia) i fałszywego rozumienia pojęcia "wychowanie". Jak sama pisze:
"(...) wychowanie dziecka na chińską modłę to na wskroś samotnicze zajęcie - przynajmniej na Zachodzie, gdzie człowiek zdany jest wyłącznie na siebie. Musi stawić czoło całemu systemowi wartości - wywodzącemu się z Oświecenia poszanowaniu dla autonomii jednostki, teorii rozwoju oraz Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka - i nie ma z kim szczerze pogadać (...)".
Metody Amy polegały na bezwzglednym decydowaniu co dla jej córek jest najlepsze. Na zmuszaniu ich do wielogodzinnych ćwiczeń (gry na fortepianie i skrzypcach), na zabranianiu nocowania u koleżanek (zły wpływ zachodnich matek i marnowanie czasu), pełnym kontrolowaniu aktywności szkolnych (nie wolno było dziewczynkom grać w przedstawieniach czy marnowac czasu na sport) czy na zakazie telewizji i gier komputerowych. Wszystko odbywało sie jednak w kochającej rodzinie, ze wsparciem męża (nie-chińczyka), przy ogromnej wzajemnej miłości. Choć lała się krew (przyslowiowa), pot i łzy, choć noże (przysłowiowe) latały w powietrzu. "Chińska matka" zdecydowanie nie ma lekko, wcale nie znajduje w tym przyjemności, ale uznaje to za naturalną konsekwencję posiadania dzieci.

Wiele rozdziałów poświęconych jest muzycznej edukacji córek. Edukacji, która wymagała tych wszystkich poświęceń, ale która uczyniła dziewczynki bardzo dojrzałymi i odpowiedzialnymi. Ich muzyczne zdolnosci, rozwijane w taki bezceremonialny sposób, budziły zachwyt otoczenia, ale nauczycielki muzyki niejednokrotnie krytycznie oceniali ich warsztat ("widać braki w technice, dziecko na mało ćwiczy"), ku przerażeniu matki, która mocniej dokręcałą śrubę po takich słowach.

Dziwne, że jeszcze sie dało.

Żeby być "chińską matką" wcale nie trzeba pochodzić z Chin. Pojęcie to określa w/w model wychowania. Amy na swej drodze spotkała wiele chińskich matek pochodzących z Korei, Pakistanu, Jamajki czy Ghany, a nawet jeden mężczyzna z Dakoty Południowej był taką matką.

Na pewno nie spotkała szwedzkiej chińskiej matki.

Metody Amy w państwach Skandynawskich byłyby bowiem uznane za... KRYMINALNE. Niedawno widziałam wywiad z pracownicą jakiejś norweskiej instytycji, która opowiadała jak to matki, których dzieci poskarżą sie w szkole, że nie wyszły grać w piłkę bo musiały ćwiczyć na pianinie, bedą wezwane do szkoły (w pierwszym etapie), żeby im zwrócić uwagę, ze to niewłaściwe. Nie dodała co potem, ale zakończenie łatwo przewidzieć (w kraju, gdzie rocznie odbiera się kilka tysiecy dzieci, na przykład "za nadopiekuńczość" lub "zbytnie tłumienie (samo)woli dziecka").

Jedno jest zatem pewne: szwedzki model wychowania nie daje szansy nikomy na zostanie skrzypkiem czy pianistą. Ten zawód po prostu WYMAGA wielogodzinnych ćwiczeń, i to od dziecka, gdy człowiek jeszcze rośnie. To stymuluje rozwój palców i ciała w określony sposób, którego nie da się osiagnąć jak sie zacznie w wieku kilkunastu lat, pomijając zwykły czas potrzebny na wykształcenie warsztatu.

Czytając książkę ma się mieszane uczucia, bo matka ciągle łamie indywidualizm (i lenistwo córek), ale też ciągle je ciągnie w górę. Wszystko ma być perfekcyjne - ale nie jest to jakaś bezwgledna wartość, ona po prostu zna swoje dzieci i wie, jakie są zdolne. Na przykład, wybrzydza otwarcie na niechlujnie zrobioną laurkę na urodziny, czuje się urażona, że córka poświęciła jedynie 20 sekund na swoje "dzieło", wytyka jej, że stać ją na o wiele więcej (podcas gdy zachodni rodzic by się "zachwycił" bohomazem, z ulgą że dziecko w ogóle miało ochotę palcem kiwnąć, mogło przecież siedzieć przy komputerze w swoim pokoju i mieć rodziców w głębokim poważaniu). I stać. I nie jest wcale nietaktem, że matka to wytknęła, bo taka jest - w jej mniemaniu - rola WYCHOWANIA.

Jedno mnie przekonuje w wywodzie Amy. "Jakoś nie chce mi się uwierzyć, żeby zachodni model wychowania był gwarancją szczęścia. To niewiarygodne ilu zachodnich rodziców mówi w podeszłym wieku, ze smutkiem kiwając głową: "Jako rodzic nigdy nie będziesz górą. Choćbyś stawał na głowie, dzieci na starość cię znienawidzą". Z kolei nie uwierzycie ilu spotkałam na swojej drodze Azjatów, którzy - w pełni świadomości bezwzględnej surowości i wygórowanych wymagań rodziców - bez skrępowania deklarują wobec nich swą wdzieczność i przywiązanie, nie zdradzając przy tym cienia urazy bądź rozgoryczenia. (...) Ale jednego jestem pewna: zachodnie dzieci wcale nie są szczęśliwsze od chińskich".


Ciekawe, że niedawno czytałam podobne wywody o zgubnym wpływie różnych teologii (oświecenia, marksizmu, liberalizmu) na system wartości i tożsamość człowieka. Był to wywiad z biskupem Martinezem, o czymś zupełnie innym, ale jednak nie takim całkiem innym... o mentalnej kolonizacji współczesnego świata. Czytając książkę Amy Chua, widzę że nasze myślenie o wychowaniu dzieci również zostało skolonizowane. W dzisiejszym świecie trzeba być "wiernym i miernym". Oficjalnie to się nazywa "bezstresowe wychowanie".

Higieniści - Maciej Zaremba Bielawski

Szwedki są wysokie, zgrabne, higieniczne, zdrowe,
Ale ponoć dosyć chłodne, bo... polodowcowe.
Trzeba przyznać, atrakcyjne, zwłaszcza Szwedki młode
Ale jakbyś czuł się w domu, w którym wieje chłodem?!
Kto nie zna tego tekstu Rosiewicza? Nie myślałam jednak nigdy, że ten tekst trzeba czytać dosłownie. Że słowo higiena może być użyte w takim znaczeniu, w jakim używano go w Szwecji. Rosiewicz chyba by nie napisał takich słów gdyby wiedział jaka jest prawda o szwedzkiej HIGIENIE.

Trafiłam niedawno na książkę Macieja Zaremby "Higieniści". Autor od wielu lat mieszka w Szwecji
i jest dziennikarzem "Dagens Nyheter". Dostał różne nagrody za swoją pracę. Ale najbardziej jest rozpoznawalny właśnie w kontekście "higieny rasy". W 1997 roku opinię publiczną zaszokował cykl artykułów w "DN" na temat całkiem świeżej historii Szwecji. Do tej pory nieznanej nikomu. Skrzętnie wymazanej z encyklopedii, książek do histotii, nie mówiąc o mediach. Niestety nie wymazanej z pamięci minimum 63 tysiecy jej ofiar (tyle widnieje w oficjalnych statystykach).

Historia odkryta przez Zarembę jest przygnębiająca i niewiarygodna. To historia EUGENIKI STOSOWANEJ, czyli szwedzkiej higieny rasy. Purytańsko do bólu, w imię dobra społeczeństwa (a jak autor udowadnia - jego finansów, czyli zasobności portfela skarbu państwa), w imię dobra "przyszłych pokoleń" (która to teza także się nie broni, bo jakże można bronić kogoś kogo jeszcze nie ma i nie wiadomo w ogóle czy chce być obroniony, już nie mówiąc o pokrętnym definiowaniu "zła" przed którym trzeba się bronić). Kosztem jednostek, tych, którzy nie potrafili się bronić. Których zaklasyfikowano jako "pośledni materiał genetyczny". Których chciano usunąć ze zdrowego ciała państewa jak się usuwa chwasty z ogrodu. Nie można pozwolić im się rozmnażać, istniejące dzieci trzeba odebrać, a ich samych... jakoś się zniesie skoro już są.

Otóż faktem, który odkrył Zaremba, jest to, że pomiędzy latami trzydziestymi i SIEDEMDZIESIĄTYMI (tak, tak!) obowiązywało w Szwecji prawo segregujące ludzi na mniej i bardziej wartościowych. Tych ostatnich należało się stopniowo pozbywać, żeby nie zaśmiecili rasy mało wartościowymi cechami.

Nie był to wybryk tyrana (Hitlera czy innego) ale lata pracy towarzyst eugenicznych i Ośrodka Higieny Rasy. Działania feministek i polityków, wspierane przez lekarzy szpitali państwowych (innych nie ma i nie było w Szwecji), propagowane przez system edukacji i szwedzki kościół.
"par. 1. Jeśli istnieją podstawy, by zakładać, że ktoś drogą genetyczną przekaże potomstwu chorobę umysłową, ograniczenie umysłowe albo inną ciężką chorobę kub ułomność, w myśl niniejszej ustawy osoba taka może, o ile wyrazi na to zgodę, zostać objęta sterylizacją.
Niniejszy paragraf ma zastosowanie również wobec osób, które z powodu choroby umysłowej, niedorozwoju lub innego zaburzenia funkcji umysłowych albo z powodu aspołecznego trybu życia zostaną uznane za ewidentnie nieodpowiednie do sprawowania opieki nad dziećmi"
To fragment ustawy z 1941 roku, drugiej ustawy sterylizacyjnej, która obowiązywała i była skrzętnie realizowana do roku 1976. Chorobą umysłową, wg lekarza kwalifikującego do zabiegu, była na przykład niezaradność, ogólna bladość i słabość, włóczęgostwo (albo pochodzenie z takiej rodziny), alkoholizm, uprawianie prostytucji czy niski iloraz inteligencji. Ten ostatni mierzono w skandaliczny sposób, a cała nauka o rzekomym "dziedziczeniu" takich cech czy nawet chorób była kwestionowana przez poważnych lekarzy genetyków*. Nie jest tak, ze okazało się to po latach. To wszystko było publicznie debatowane już w latach trzydziestych. Szwedzcy lekarze i twórcy w/w polityki jednak byli głusi na inne opinie. Bardzo ciekawe dlaczego akurat oni, a francuscy już nie...

"Dobrowolność" zabiegów byla tylko chwytem retorycznym. W praktyce stosowano szantaż (pozbawienie zasiłków jeśli dana osoba nie podda sie sterylizacji), wymuszenie, nie informowano o prawie do odmowy zabiegu.

Zaremba szczegółowo zbadał temat. Sięgnął do źródeł, przeprowadził wywiady.

Przywrócił ofiarom ich godność i miejsce w hostorii. Zmusił rząd Szwecji do opublikowania przeprosin, przyznania się do winy i wypłaty odszkodowań.

Książka jest fascynującym materiałem dziennikarsko-socjologicznym, opisującym historię eugeniki na całym świecie. Jedynie w kilku krajach rozwinęła się w taki sposób jak w Szwecji: Norwegii, nazistowskich Niemczech, Japonii (zafascynowanej faszyzmem), Norwegii i kilku stanach USA. Jest w tym wspólny mianownik, pomimo różnych politycznych i kulturowych uwarunkowań - moralność protestancka. Religijna tkanka społeczeństwa odegrała tu ogromną rolę - kraje katolickie zdecydowanie odrzuciły "nauki eugeniczne" i rzekome genetyczne uwarunkowania, protestanckie poszły za swoiście rozumianą teologia sukcesu. Specyficzny system prawny i brak w nim pojęć "prawa obywatelskie" jest drugim kluczem do rozwikłania tej zagadki. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, zachęcam do lektury.

Po co, ktoś zapyta. Przecież to okropne.

Tak, okropne. Ale nie jest to bez znaczenia dla przyszłości, to był także także jeden z argumentów autora za napisaniem tej książki. To, że polityka eugeniczna skompromitowała się, nie oznacza, że wymarły schematy myślowe. Autor uważa, że jest wysoce prawdopodobne, że struktury mentalne i polityczne, tradycje moralne, które umożliwiły przymusową sterylizację "niepełnowartościowych", w przyszłości moga przyjąć formę priorytetów w służbie zdrowia albo w stosowaniu diagnostyki płodu czy manipulacji genetycznych.**

***

W moim umyśle kiełkuje dodatkowa analogia. Dlaczego te wszystkie kraje, które mają taki zły bilans "moralny" w dziedzinie stosowania eugeniki, teraz przodują w dziedzinie destrukcji rodziny i odbierania biologicznym rodzicom ich dzieci, rzekomo w "ich najlepszym interesie"? Dlaczego niemiecki Jugendamt i skandynawskie Służby Socjalne mają taki "imponujący" odsetek dzieci "uratowanych" przed rodzicami, których często jedyną winą jest "niezaradność, włóczęgostwo, słabość fizyczna, niski iloraz inteligencji (mierzony po niemiecku u kogoś, kto jest imigrantem słabo mówi tym językiem). Bo to nigdy nie chodziło o interes jakiejś jednostki, ale SPOŁECZEŃSTWA.

Zaremba poruszył te wszystkich struny ukryte w mojej duszy od momentu przeprowadzki do Szwecji i zostania mamą. Myślę, że nie tylko moje. Jego książka powinna stać się obowiązkową lekturą każdego nauczyciela, rodzica, polityka i pracownika socjalnego, każdego świadomego obywatela. Tylko czy "uprzedzenia społeczne i purytańska agresywność" pewnych klas rządzących nie będą tą samą ścianą, którą były w latach trzydziestych...? Czy prawa obywatelskie naprawdę są już uznane przez prawodastwo...?



* udowodniono, że jedynie kilka chorób jest dziedziczonych "bezpośrednio", większość to mniejsza lub większa spekulacja... oczywiście żadne cech nabyte nie są, ta teoria jest wprost wyssana z palca. Gdyby szwedzkie czy niemieckie prawa eugeniki stosować dawniej nie byłoby Beethovena, Keatsa, Szekspira czy Andersena. Każdy z nich bowiem urodził się z "poślednich" rodziców, zupełnie aspołecznych (w kategoriach przyjętych przez komisje)...

** cyt. str 20

Kościół katolicki i konwersja - G.K. Chesterton

Wiedziona moim umiłowaniem do kryminałów dawno temu przeczytałam "Przygody księdza Browna". Był taki serial, ksiądz/detektyw (nie, nie ksiądz Mateusz, ani Don Matteo, tylko taki wyglądający na Kubusia Puchatka...  "Detektyw w Sutannie" czy jakoś tak), który z zamiłowaniem oglądałam ilekroć trafiłam na niego przypadkiem w telewizji. Gdzieś przeczytałam analogię do książek Chestertona i wtedy je czytałam.

Ale nie wiedziałam nic więcej o autorze, ani jego pozostałej twórczości. Z opisu na tylnej okładce:
"Chesterton - obrońca wiary, konserwatysta, sympatyk Polski; mistrz groteski, paradoksu i absurdalnego humoru; pisarz, dziennikarz, publicysta, poeta i rysownik; autor książek od apologetycznych po detektywistyczne". Co za człowiek renesansu!

obrazek pochodzi z tego bloga

Całą drogę do Geteborga i kilka godzin w poprzednich dniach siedziałam zaczytana w książce "Kościół katolicki i konwersja". Chesterton opowiada o swoim nawróceniu i o odkryciu Kościoła. O tym, jak trudna jest to decyzja, ale jak nieunikniona jeśli ktoś poszukuje prawdy. Bo ona łapie na "niewidzialną nitkę, która jest na tyle długa, że można zawędrować aż na koniec świata, ale wystarczy jedno szarpnięcie tej nitki by człowieka spowrotem sprowadzić."

Nikt nigdy nie przedstawił mi Kościoła w tak prosty i celny sposób. Wiele z tego, co pisze autor jest mi bardzo bliskie, choć ja sama nie mam za sobą doświadczenia konwersji. Ale doświadczenie odkrycia Kościoła tak.  Doświadczenie jego wiecznej młodości i starożytności, niezmienności i świeżości. "Kościół katolicki jako jedyny ocala człowieka przed poniżająca niewolą bycia dzieckiem swoich czasów."

Jak bardzo wszystko to, co pisze o "swoim" kościele anglikańskim przypomina mi kościół Szwecji i mentalność tego kraju! Purytanizm i obawa przed kościołem katolickim (prawdą) - oto najważniejsze jego wyróżniki. Obawa, gdyż tak naprawdę argumentacja tych protestantów jest niedorzeczna, i autor pięknie to pokazuje w książce. Ogromna jest ilość "protestanckich kłamst o katolickich kłamstwach", lecz nie ma żadnej instytucji żeby to zweryfikować...

Chesterton pokazuje Kościół na tle innych religii i prądów myślowych, dowcipnie, acz jednoznacznie, podkreśla nietrwały charakter tych "mód" (daje przykład prądów socjalizmu i spirytyzmu), ich reakcyjność ("bez chrześcijaństwa nie byłoby islamu") lub niewłaściwe zrozumienie ich relacji z Kościołem. Według jego doświadczenia protestanckie wyznania żyją tylko na tyle, ile pozostało w nich z katolickiego chrześcijaństwa, i do katolickiego chrześcijaństwa zawsze wracają, żeby odzyskać żywotność. W ferworze walki ze skostniałym systemem pośpiesznie pozbyły się wszelkiej formy symboli, głosiły jakie to mają radosne nabożeństwa i kazania, aż zamieniły się w centra rozrywki i miłej atmosfery.
Tak naprawdę nie chcemy religii, która ma rację tam, gdzie my mamy rację. Chcemy natomiast religii, która ma rację tam, gdzie my się mylimy. Te obecne mody sprawiają, że nie chodzi o to, czy religia pozwoli na wolność, ale czy (w najlepszym wypadku) wolność pozwoli na religię. Ludzie ci ida jedynie za współczesną atmosferą, w której jest wiele rzeczy miłych, wiele anarchicznych, i wiele po prostu nudnych i oczywistych, a następnie domagają się, żeby każda religia dopasowała się do tej atmosfery. Ale ta atmosfera istniałaby nawet bez tych religii. (...) Całkiem inaczej jest, gdy religia, we właściwym znaczeniu czegoś wiążącego, wiąże ludzi z moralnością, która nie jest identyczna z ich nastrojem. (...) Było całkiem inaczej gdy głoszono miłość poganom, którzy tak naprawdę w nią nie wierzyli; tak samo jak dzisiaj głosi się czystość nowym poganom, którzy w nią nie wierzą. To właśnie na takich przykładach możemy uchwycić prawdziwe znaczenie religii; i to one świadczą o szczególnym i niedoścignionym tryumfie katolickiej wiary. Katolicyzm ma rację nie tylko w tym, w czym i my mamy rację, na przykład głosząc radość, nadzieję, czy współczucie. Miał rację wówczas gdy my się myliliśmy i gdy nasz błąd wracał do nas jak bumerang. 
(rozdział "Wyjątek potwierdza regułę") 
 Nie do wiary, że książka została napisana w 1926 roku, a jej treść jest tak aktualna.

O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu - Haruki Murakami

Haruki Murakami został okrzyknięty jednym z najlepszych pisarzy końca dwudziestego wieku. Pisze bardzo dużo, wydawany jest na całym świecie, ale mało kto wie, że ma na swoim koncie wiele maratonów, kilka triathlonów i jeden czy dwa ultra-maratony...

Uderzę się najpierw w piersi i przyznam, że japońskie klimaty nie przemawiają do mnie. Wyczytałam gdzieś, że ich filozofia życiowa jest zupełnie inna od naszej "judeo-chrześcijańskiej", może to dlatego? Gdzieś podskórnie nie identyfikuję się z japońską sztuką i już. Człowiek nie zdaje sobie sprawy jak bardzo ta nasza religijna kultura przeniknęła wszystkie sfery życia - jeśli tylko myślimy "to jest dobre" a "to jest złe" to kierujemy się starotestamentalną zasadą, gdzie Bóg stworzył świat i NAZWAŁ co było dobre, a co złe. Przed Biblią nie istniała ponoć koncepcja "dobra" i "zła", nie było koncepcji "grzechu". Istniało za to "Jing-yang" czyli nieustanne przenikanie się wszystkich elementów życia, gdzie nic nie jest ani dobre, ani złe, po prosty jest jakie jest. Wiem, upraszczam trochę, ale nie miejsce tu na filozoficzne eseje.

Ten przydługi wstęp ma na celu wyjaśnić dlaczego japońskie filmy czy książki przeważnie nie przykuwają mojej uwagi. W wielu z nich pojawia się temat samobójstwa, tego "honorowego wyjścia z sytuacji" - w Japonii nie niesie to ze sobą konotacji grzechu czy choroby psychicznej, jak ma to miejsce w naszej cywilizacji, do dzisiaj ten kraj zachował romantyczną wizję szlachetnego samobójstwa: wizję wspomaganą historiami o samurajach i pilotach kamikadze.

Pierwsza książka Murakamiego, którą próbowałam przeczytać to "Norwegian Wood". Taka właśnie historia o chłopaku, która popełnia samobójstwo i jego bliskich, którzy sobie z tym nie radzą. Nie skończyłam.

Ale po tę sięgnęłam bez obaw. Bo mówi o BIEGANIU. Recenzje opisywały ją jako wysoce zabawną, pełną celnych spostrzeżeń i bardzo inspirującą.

No i taka jest. No bo jak inaczej nazwać historię człowieka, który prowadzi dobrze prosperujący bar jazzowy i decyduje się go sprzedać, żeby w wieku 34 lat zostać pisarzem...? Kiedy wcześniej nigdy nic nie napisał, a teraz nagle chce?
A potem mówi jak bieganie pomaga mu pisać, wręcz umożliwia mu to. Większość tego, co wie o pisaniu, nauczył się podczas codziennego biegania. Bo napisanie powieści to właściwie fizyczna praca. Stworzenie pomysłu, zarys - to talent, ale właściwe NAPISANIE czegoś w do końca wymaga wielu godzin siedzenia, żmudnej pracy, gdzie trzeba się maksymalnie koncentrować, gdzie trzeba nauczyć się odpoczywać a potem biec dalej... tak samo jak w biegach długodystansowych.

Nie wiem czy przekona mnie do sięgnięcia po inne książki tego pisarza, ale bardzo fajnie jest odkryć, że moje doświadczenia biegowe są podobne do tych, które ma światowej sławy pisarz. Ja też muszę ćwiczyć silną wolę, pilnować ilości ruchu, planować dzień (tak, tak, jak się chce biegać to trzeba dobrze planować logistykę). Bieganie daje poczucie panowania nad sobą, ale też daje czas na myślenie. Czasem jakaś decyzja wykluje się w trakcie ćwiczenia. Czasem jakiś pomysł zaświta. Ale tylko wtedy gdy biegam na dworze, nigdy na siłowni.

Polecam tę książkę wszystkim, którzy lubią biegać, ale też tym, których interesują prawdziwe historie. Którzy snują autorefleksję i nieustannie pracują nad swoim życiem. To praca długodystansowca, więc trzeba mieć formę...